Rolnicy mogą zarobić na sprzedaży bezpośredniej. Ale droga do zysków z RHD nie jest łatwa
Sprzedaż kozich serów własnej produkcji w ramach rolniczego handlu detalicznego daje ekologicznemu rodzinnemu gospodarstwu Jolanty i Waldemara Dalów poduszkę finansową. Kto jednak myśli, że wytwarzanie zdrowej żywności to droga usłana przez państwo różami, ten bardzo się myli.
Jak lekarka została rolnikiem
Pochodzą spod Rzeszowa, z rodzin o tradycjach rolniczych. Znają się od dziecka. Waldemar Dal odkąd pamięta, planował związać przyszłość z rolnictwem. Pani Jolanta przeciwnie – marzyła, aby zostać lekarką.
– Na takie studia trzeba było mieć zaplecze finansowe, którym nie dysponowałam. Skończyłam więc pięcioletnią szkołę pielęgniarską w Łańcucie – wspomina.
Nie zaczęła pracy w zawodzie, ponieważ akurat weszły w życie niekorzystne dla absolwentek przepisy.
– Nie chciałam przez trzy lata odpracowywać szkoły za grosze – tłumaczy.
Poszła na studia. Wybrała filozofię na UMCS w Lublinie. Gdy studiowała, jej przyszły mąż realizował marzenie o swoim gospodarstwie. W 1997 roku jego rodzice pomogli mu w kupnie domu i ziemi w Osławicy, kilka kilometrów od Komańczy. Przez pierwsze lata pan Waldemar prowadził gospodarstwo z pomocą ojca, pani Jolanta przyjeżdżała z Lublina. Któregoś razu już nie wyjechała, a planowany doktorat z filozofii pozostał niedokończony.
– Założyliśmy rodzinę, mamy pięcioro dzieci. Mój promotor, prof. Zdzisław Czarnecki, cudowny człowiek, powiedział kiedyś, że „nie każdy ze studentów zostanie filozofem, ale każdy będzie podejmował w życiu dobre decyzje”. W moim przypadku się sprawdziło, nie żałuję decyzji o związaniu swojego życia z tym miejscem i z taką pracą.
Woda dla krów z potoku
Początki nie były łatwe. Pan Waldemar ręcznie doił simentale, wodę dla krów nosił z potoku. Kilka lat później gospodarstwo po raz pierwszy i, jak się okazało, ostatni skorzystało z unijnego dofinansowania.
Po zakończeniu unijnego programu gospodarstwo przeszło konwersję na ekologię. Ale dochody z prowadzonej w ten sposób hodowli bydła (mleko i sprzedaż cieląt) nie wystarczały do utrzymania rodziny i rozwoju gospodarstwa. Stąd pomysły na kolejne źródła zarobkowania. To agroturystyka i serowarstwo (sery kozie bieszczadzkie dojrzewające twarde i półtwarde).
– Wytwarzamy produkt tradycyjny, osobiście doprowadziłam do wpisania go na listę produktów tradycyjnych ministerstwa rolnictwa – zaznacza pani Jolanta.
W Serowej Zagrodzie w Osławicy odbywają się też warsztaty, podczas których gospodyni dzieli się tajnikami pieczenia żytniego chleba zakwaszanego w drewnianej dzieży i wytwarzania serów. Ich receptura powstała na podstawie wywiadów ze starszymi ludźmi z okolicy, którzy takie sery sami wytwarzali.
– Nie robię z niej żadnej tajemnicy. Na polskiej wsi można wyprodukować zdrowy produkt, z długim okresem przydatności do spożycia. Im więcej ludzi dysponuje taką umiejętnością, tym lepiej dla ich rodzin i całego państwa. To jest jedyny sposób, żeby zwiększyć bezpieczeństwo żywnościowe kraju – uważa Jolanta Dal.
Obecnie w gospodarstwie hodowanych jest około 30 simentali (krowy i jałówki). Liczba kóz (około 40 matek mlecznej rasy alpejskiej) jest dostosowana do założonej produkcji sera, z której roczny przychód w gospodarstwie wynosi około 20 tys. zł, czyli – do niedawna – górnej granicy zwolnienia od podatku dochodowego w ramach RHD.
Sprzedaż bezpośrednia – jak się zaczęło?
Pierwsze sery – najpierw z mleka krowiego, potem koziego – były tu wytwarzane na potrzeby domowników i odwiedzających ich kwatery agroturystyczne gości.
– Zaczęliśmy myśleć o sprzedaży, ale obowiązujące wtedy przepisy praktycznie to uniemożliwiały – kontynuuje pani Jolanta.
Zaangażowała się w zmianę tej sytuacji. Szukała kontaktów i ludzi myślących podobnie.
– Dzięki ciężkiej pracy rolników i prawników skupionych wokół Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi i Stowarzyszenia Polska Wolna od GMO powstał projekt ustawy o sprzedaży bezpośredniej. Gdyby wszedł w życie, zapewniłby rolnikom realną możliwość produkcji i sprzedaży żywności z gospodarstw rolnych, a mieszkańcy miast mieliby łatwy dostęp do żywności z polskiej wsi. Reasumując, bezpieczeństwo żywnościowe naszego narodu zwiększałoby się z roku na rok. To był naprawdę wspaniały projekt ustawy – przekonuje.
Co było dalej? Pani Jolanta opowiada, że projekt trafił do sejmowej zamrażarki. A po jakimś czasie rządzący zgłosili „autorski” projekt ustawy.
– W wielu punktach, o dziwo, zbieżny z naszym. Niestety, nie zawierał tych punktów, które powinny tworzyć bastion bezpieczeństwa żywnościowego Polski – komentuje. – Nie spieraliśmy się o autorstwo projektu. Liczyło się to, żeby w końcu korzystne zmiany weszły w życie. Wraz z innymi rolnikami jeździłam do sejmu i w komisji rolnictwa brałam udział w pracach nad nowymi przepisami.
W przyjętej w 2016 roku ustawie przychody ze sprzedaży bezpośredniej zostały zwolnione od podatku do kwoty 20 tys. zł. Późniejsza nowelizacja podniosła ją do 40 tys. zł. Najnowsza, z grudnia ubiegłego roku – do 100 tys. zł.
– Oprócz korzystnych rozwiązań pozwalających uruchomić RHD, w ustawie znalazły się też przepisy bezsensowne, np. dotyczące sprzedaży ślimaków czy siary – mówi pani Jolanta. – Ale dobrze, że ustawa jest, że jest poprawiana. Jednak to wciąż w sporej mierze działania pozorne, wizerunkowe, obliczone na poklask i głosy, a nie prowadzące do realnych zmian.
Największe zastrzeżenia pani Jolanta ma do rozporządzenia do ustawy. Wskazuje, że jego podstawową wadą jest niejednoznaczność zapisów dotyczących wymagań sanitarnych i weterynaryjnych. W ten sposób powstaje pole do interpretacji dla powiatowych inspekcji.
Zaznacza, że w jej przypadku współpraca z powiatowym inspektoratem weterynarii układa się bardzo dobrze, ale zna zupełnie inne historie z Polski.
– Poznałam rolników, którzy mieli umiejętności, wiedzę, warsztat, byli uczciwi. Ale ponieważ inspekcja wolała mieć w swoim powiecie święty spokój, doprowadziła do zakończenia ich działalności. Jak to się robi? Na przykład zmuszając producentów do comiesięcznego dostarczania kosztownych wyników badań ich produktów. Można też nękać kontrolami. Są rolnicy, którzy w obawie przed inspektorami nie domagają się, aby wszystkie tego typu zalecenia były formułowane na piśmie i z powołaniem na konkretne przepisy. A przecież każda instytucja powinna działać na podstawie i w granicach prawa.
Bez zmiany myślenia ani rusz
Moja rozmówczyni jest zdania, że właściwa relacja między producentem żywności a inspekcją weterynaryjną lub sanepidem powinna w pierwszej kolejności polegać na doradztwie, wsparciu, a dopiero w dalszej na egzekwowaniu przepisów.
Choć po kolejnych zmianach przepisów rolnicy mogą sprzedawać swoje produkty także do lokalnego sklepu, restauracji czy szkoły, to według Jolanty Dal jest to martwy przepis.
– Pytałam w wielu sklepach. Nawet jeśli towar ich zainteresował, to nie wiedzieli, jak do tego podejść od strony formalnej. Mam kontakt z wieloma producentami żywności i nikt z nich nie rozprowadza jej w ten sposób. Tu jest miejsce na kampanie edukacyjne rządu, na wprowadzenie ułatwień, które sprawią, że sprzedaż bezpośrednia na szerszą skalę nie będzie tylko wirtualną możliwością.
Pani Jolanta wyjaśnia, że o ile zapisy ustawy były na etapie prac sejmowych konsultowane z zainteresowanymi (choć nie oni mieli tu ostatnie słowo), to na rozporządzenie ministra strona społeczna nie miała żadnego wpływu. Podobnie jak nie ma wpływu na postępowanie państwowych inspekcji.
– Od początku uważaliśmy, że bardzo precyzyjne zapisy dotyczące wymagań wobec producentów powinny się znaleźć w ustawie. I od początku o to zabiegaliśmy. Niestety, rządzący postanowili inaczej. I do dziś nie udało się tego zmienić – mówi Jolanta Dal. – Dlaczego? Uważam, że za zapisami utrudniającymi prowadzenie RHD stoją lobbyści reprezentujący wielki przemysł spożywczy. Korporacje nie potrzebują takiej jak nasza konkurencji ani świadomych konsumentów. Po co na wsi produkcja żywności, skoro można pójść do marketu, zwykle zagranicznej sieci?
Pani Jolanta przekonuje, że niezbędna jest edukacja uświadamiająca ludziom, że wybór tego, co jedzą, to wybór zdrowego (bądź nie) życia z wszystkimi tego konsekwencjami.
Sprzedaż w ramach RHD ruszyła w gospodarstwie w Osławicy w 2018 roku
Całość produkcji powstających tu serów sprzedaje się na miejscu. Często przyjeżdżają po nie stali klienci.
– To się nie wzięło znikąd – mówi pani Jolanta. – Podstawa to produkt. Każda partia serów musi być tej samej wysokiej jakości, nie możemy pozwolić sobie na wpadkę.
Co to więc znaczy zrobić dobry ser? Jolanta Dal podkreśla, że należy mieć pełną kontrolę nad procesem produkcji mleka, które musi być najwyższej jakości. Kozy z gospodarstwa żywią się głównie tymi roślinami, które same wyszukają na rozległych pastwiskach. Lubią zioła, a zwykła trawa w ich hierarchii znajduje się na samym końcu.
Kozy nie są karmione kiszonką.
– Jest to niekorzystne w przypadku produkcji serów o długich terminach ważności – tłumaczy serowarka. – Druga istotna kwestia to używanie przez nas tylko naturalnej podpuszczki, czyli enzymu z żołądków cielęcych, owczych lub koźlęcych.
RHD czyli poduszka finansowa
Przepis na sukces zaczyna się więc od wysokiej jakości. Jednak najlepszy nawet produkt nie sprzeda się, jeśli nikt o nim nie wie. W przypadku gospodarstwa w Osławicy proces budowania marki trwał trzy lata.
– Jeździłam na targi związane z RHD, konferencje, imprezy. Odbywały się degustacje naszych serów, informowałam o ich pochodzeniu. Wykorzystywałam każdą okazję na rozmowę na temat naszej produkcji z mediami. Prowadziłam szkolenia dla rolników z produkcji serów. A część kupców to nasi agroturystyczni goście – te dwie działalności się zazębiają – wylicza pani Jolanta.
Mimo wszystkich zastrzeżeń dotyczących RHD moja rozmówczyni nie neguje korzyści, jakie gospodarstwo jej i jej męża czerpie ze sprzedaży bezpośredniej. Dochód z niej uzyskiwany pozwala na łatanie dziur w domowym budżecie.
– Dysponuję pieniędzmi, dzięki którym nie muszę się zastanawiać, czy stać mnie na jakiś niespodziewany zakup dla dziecka lub do gospodarstwa domowego. To daje psychiczny komfort przekładający się na jakość życia. Podobnie jak świadomość, że tworzymy w naszym gospodarstwie coś, co wykracza poza dostarczanie na rynek nieprzetworzonej żywności. Myślę, że to najbardziej satysfakcjonujące dla rolnika: wyprodukować, przetworzyć, sprzedać i umieć przy tym odpowiedzieć klientowi na każde pytanie dotyczące tego produktu. W tym zwariowanym świecie rolnik musi swoją pracę kochać całym sercem i traktować jak misję – inaczej nie przetrwa.
Krzysztof Janisławski
fot. K. Janisławski
Krzysztof Janisławski
dziennikarz "Tygodnika Poradnika Rolniczego", korespondent z Lublina
dziennikarz "Tygodnika Poradnika Rolniczego", korespondent z Lublina
Najważniejsze tematy