Z artykułu dowiesz się
- Kogo stać na hodowlę świń?
- Strefy ASF: problemy w czerwonej strefie
- Wywiad: Rodzinna misja zapewnienia bezpieczeństwa żywnościowego
- Wywiad: Afrykański pomór świń nas wykończy!
Z artykułu dowiesz się
Jak wskazują wszelkie dostępne dane, pogłowie trzody chlewnej ciągle spada. W szczególności zamykają się małe i średniej wielkości gospodarstwa rodzinne, które produkują trzodę chlewną w cyklu zamkniętym. Jest szereg powodów tej sytuacji, ale tym najważniejszym jest ekonomika całego przedsięwzięcia.
Po odbudowie stada trzody chlewnej w Chinach oraz gwałtownym spadku eksportu wieprzowiny z krajów Unii Europejskiej, ceny skupu zaczęły dramatycznie spadać, a koszty produkcji znacząco rosnąć. Na europejskim rynku powstała nadwyżka wieprzowiny, szacowana na ok. 30% w stosunku do popytu wewnątrzunijnego na to mięso. Zmieniły się również relacje kosztowe.
Tradycyjnie w Wielkopolsce przy małych areałach, słabych glebach i niskich cenach skupu zbóż, produkcja trzody chlewnej pozwalała rodzinnym gospodarstwom dobrze żyć. Najpierw COVID, a następnie wojna w Ukrainie przewróciły te relacje do góry nogami. Zboże jest drogie, a ceny skupu bardzo niskie. Nie ma więc sensu kontynuowanie trudnej i ryzykownej produkcji trzodowej, prowadzonej na własne ryzyko.
Epidemia ASF to kolejny czynnik, który spowodował znaczące spustoszenie wśród wielkopolskich hodowców trzody chlewnej. Szczególnie zostali nią dotknięci ci, którzy byli lub są nadal w czerwonej strefie. Mają dodatkowe koszty, a ceny skupu są niższe o 20–40 gr/kg. Wielu rolników w tym regionie przeszło na tucze hotelowe, które dają pewną stabilność i oddech od ryzyka rynkowego. Są rolnicy, którzy chcieliby zrezygnować z produkcji trzodowej, ale muszą ją kontynuować ze względu na dotacje inwestycyjne i umowne związanie z celem. Wielu rolników nie ma następców. Produkcja zwierzęca jest trudna, a dzisiejszy rynek pracy oferuje bardziej atrakcyjne opcje z punktu widzenia młodzieży. Rodzi się pytanie, czy będzie komu przekazać hodowlę?
Specjalnie dla naszych Czytelników odwiedzamy dwa rodzinne gospodarstwa w Wielkopolsce, które pomimo różnych trudności trwają przy tradycyjnej produkcji trzody chlewnej w cyklu zamkniętym. Według wyliczeń Wielkopolskiej Izby Rolniczej cykl zamknięty pomimo ogólnej stagnacji na rynku trzodowym ma zdecydowanie większy sens ekonomiczny, aniżeli cykl otwarty, bazujący na zakupie drogich warchlaków z zagranicy. Wynika z nich, że koszt wyprodukowania tucznika w cyklu otwartym sięga około 8,5 zł/kg, podczas gdy w tuczu otwartym wynosi obecnie około 7 zł/kg. To jest różnica, która utrzymuje się pomiędzy tymi modelami od dłuższego już czasu. Tylko w początkowym okresie pandemii COVID oraz po załamaniu się rynku chińskiego, kiedy ceny duńskich warchlaków spadły do około 100 zł/szt., proporcje te na krótko się odwróciły. Pytamy zatem rolników – producentów świń, co ich trzyma w tym biznesie i jak widzą dalsze perspektywy swojej działalności.
Panie Stanisławie, jak to się zaczęło?
Zaczęło się dosyć wcześnie, bo już w 1905 roku moi dziadkowie zorganizowali to gospodarstwo rolne i postawili pierwsze budynki. Dom zbudowali w 1920 roku i stoi on do dzisiaj. Początkowo było to gospodarstwo takie jak wszystkie wtedy. Trochę bydła, trochę świń i owiec, drób. Areał tego gospodarstwa wynosił wtedy 5 ha. Niestety, w czasie II wojny światowej dziadkowie zostali wysiedleni do Austrii. Już wtedy myśleli, co się będzie działo ze zwierzętami. To takie trochę misyjne podejście do rolnictwa, dzięki któremu, myślę tak sobie teraz, wielu rolników jeszcze trwa przy produkcji trzody chlewnej.
W 1946 roku rodzina wróciła do pustych murów i moi rodzice kontynuowali dzieło dziadków, dzielnie walcząc z systemem komunistycznym oraz kolektywizacją.
Kiedy pan zaczął działać?
Przejąłem gospodarstwo po rodzicach w 1982 roku. W 2005 roku postawiłem wszystko na jedną kartę, czyli hodowlę trzody chlewnej. Miałem 50 loch w cyklu zamkniętym i sprzedawałem tuczniki oraz prosięta. To był wtedy właściwy wybór ekonomiczny, ponieważ przy małym areale – 25 ha oraz bardzo słabych glebach nie byłbym w stanie utrzymać siebie i rodziny. Dzisiaj gospodarstwo liczy 25 ha, co ciągle nie pozwala na utrzymanie się tylko z produkcji roślinnej.
Jak pan reaguje na to, co dzieje się na rynku trzodowym?
Cały czas staram się być elastyczny i dostosowywać do różnych zmian. Zaczynałem od cyklu zamkniętego, potem był cykl otwarty, bo ceny prosiąt spadły na łeb, na szyję. Przez jakiś czas w ogóle nie miałem trzody chlewnej. W 2012 roku założyłem z kolegami grupę producentów. Dzięki tym dotacjom nasze gospodarstwa przetrwały trudne dołki świńskie. Notabene, było nas wtedy 14 producentów. Obecnie przy produkcji trzody chlewnej pozostało sześciu. Pokazuje to skalę zjawiska, polegającego na odchodzeniu rolników od produkcji zwierzęcej.
Ale pan pozostał, dlaczego?
Ta historia i pewna misja zapewnienia bezpieczeństwa żywnościowego trzyma mnie w tym biznesie. Zmieniłem również model produkcji. Mam teraz 30 loch w cyklu zamkniętym. Powróciłem do tego modelu, ponieważ w pewnym momencie ceny warchlaków z importu zaczęły gwałtownie rosnąć i kasa przestała się zgadzać. Utrzymuję zwierzęta na ściółce – lochy na płytkiej, a tuczniki na głębokiej. Dzięki temu mam niższe koszty ogrzewania w okresie okołoporodowym. Korzystam też z dopłat dobrostanowych. Ich kwota wyniosła w moim przypadku nieco ponad 20 tys. zł, co było istotne dla ekonomiki mojego gospodarstwa. Liczę na nie również w nowej perspektywie unijnej. Mam bardzo dobre wyniki odchowu. Od lochy sprzedaję ok. 28 prosiąt rocznie. Żywienie opieram na własnym oraz dokupowanym zbożu i premiksach. Paszę produkujemy sami w gospodarstwie.
Jak wygląda ekonomika produkcji?
Szacuję, że przy cenie jęczmienia paszowego na poziomie 1300 zł/t, koszt produkcji tucznika wynosi ok. 7 zł/kg. Teraz ten jęczmień mogę już kupić za 1100 zł. Obawiam się bardzo wzrostu cen energii. Kończy mi się umowa na energię z ceną 50 gr/kWh, a nowa umowa będzie prawdopodobnie opiewała na 2,5 zł/kWh. To bardzo duży wzrost, szczególnie dotkliwy dla tuczu zamkniętego, gdzie muszę ogrzewać porodówkę. Ratuje mnie trochę płytka ściółka, która pozwala zaoszczędzić na energii. Tutaj zamierzam złożyć wniosek na dotację do fotowoltaiki, w ramach planowanego teraz naboru. To będzie miało duże znaczenie dla moich kosztów. Dodatkowym przychodem jest obornik. Dzięki niemu mam bardzo niskie koszty nawożenia i bardzo dobre wyniki produkcyjne w rzepaku. Sytuację poprawiły również dopłaty do cyklu zamkniętego, z których w ubiegłym roku mogliśmy korzystać. Złożę również wniosek w nowym naborze, który teraz rusza. Gnębi mnie niestety ASF. Od prawie dwóch lat, z małymi przerwami, jestem w strefie czerwonej. Mam wyższe koszty związane z bioasekuracją i niższą cenę zbytu. Jako przewodniczący Rady Powiatowej Wielkopolskiej Izby Rolniczej w Lesznie, poprzez nasze struktury wielokrotnie wnioskowaliśmy do MRiRW o środki na wyrównanie dochodów rolników będących w strefach. Niestety, były tylko dwa rozdania takiej pomocy i to dosyć dawno. Ważne dla ekonomiki mojego gospodarstwa jest to, że nie mam kredytów. Nie przeinwestowałem się.
Ciesielski od prawie dwóch lat, z małymi przerwami, jest w strefie czerwonej. Ma wyższe koszty związane z bioasekuracją i niższą cenę zbytu.
Co dalej?
Mamy następcę – syna Emiliana, który ukończył technikum rolnicze i chce kontynuować nasze rodzinne dzieło. Mam poczucie misji, jak wielu wielkopolskich rolników. Polacy ciągle konsumują dużo wieprzowiny, mam zatem dla kogo pracować i nie rozumiem, dlaczego musimy teraz importować to mięso, tym bardziej że nasze rasy cechuje bardzo wysoka jakość gastronomiczna. Uważam, że cykl zamknięty i rodzinne gospodarstwa to powinien być właściwy model na przyszłość. Do tej pory jesteśmy w stanie jako rodzina utrzymać się z tej produkcji. Natomiast przy 25 ha słabych gleb i tylko produkcji roślinnej byłoby to niemożliwe. Nie planuję jednak żadnych większych inwestycji ani zwiększania produkcji. Będę się raczej skupiał na maksymalnym wykorzystaniu tego, co mamy, wykorzystaniu dopłat do dobrostanu i redukcji kosztów pasz oraz energii.
Panie Romanie, dlaczego świnie?
Po prostu bardzo je lubię. Ich hodowla to moja pasja już od lat. Szczególnie podkreślam słowo hodowla, bo jest to coś więcej aniżeli produkcja, którą coraz częściej obserwuję dookoła. Mam stado zarodowe – czysta rasa polska biała zwisłoucha. Jestem zrzeszony w POLSUS i moje stado jest pod kontrolą użytkowości. Mogę się pochwalić, że moje tuczniki osiągają 60% mięsności. To bardzo ważne na dzisiejszym rynku. Za to płacą zakłady mięsne.
Ale wielu rolników rezygnuje, jak pan to widzi?
Tak, rzeczywiście. W mojej wsi, gdzie kiedyś praktycznie każdy gospodarz coś hodował i były to przede wszystkim świnie, dzisiaj zostałem sam. Jest cisza, tylko my jeszcze robimy jakiś hałas we wsi. Piękne budynki stoją puste. Mam tylko 10 ha i nie bardzo widzę dla siebie inną opcję. Przejąłem gospodarstwo po rodzicach w 1983 roku, kiedy było w nim 8 loch. Doszedłem do stanu 80 loch. Teraz mam ich 60. Pobudowałem chlewnię, porodówkę i zająłem się pracą hodowlaną. To jest moja pasja i dzieło mojego życia. Aż mnie czasami żona wyzywa, że widzę tylko świnie, ale dalej w tym trwamy. Mam też syna Przemysława, który z nami pracuje i widzi swoją przyszłość w tym gospodarstwie.
Zmniejszył pan stado, dlaczego?
ASF! Jesteśmy już bardzo długo w czerwonej strefie i mamy olbrzymie kłopoty ze sprzedażą loszek hodowlanych. To był nasz podstawowy biznes. Mam wielu klientów. Niestety, nie chcą kupować loszek z tej strefy. Ja natomiast mam zbyt mało miejsc do tuczu. Dlatego musiałem ograniczyć stado podstawowe.
Jak wygląda ekonomika w pana gospodarstwie?
Jeśli miałbym kupować gotową paszę, to tucznik musiałby, moim zdaniem, kosztować ok. 9 zł/kg. Tak niestety nie jest, szczególnie jeśli jest się w czerwonej strefie ASF. Skupiam się na kosztach żywienia. Całą paszę, również dla prosiąt, produkujemy w gospodarstwie. Szukam tańszych materiałów paszowych na rynku. Optymalizacja kosztów żywienia jest moim zdaniem jedyną możliwością zarobienia na tej produkcji. Sprzedaję dodatkowo obornik, no i oczywiście bardzo mocno oszczędzam na nawożeniu. Nie myślę już o inwestycjach. Syn ma smykałkę do majsterkowania i wszelkie remonty i drobne naprawy robimy sami. Myślę też o fotowoltaice, ale nie wiem, czy z magazynem energii będzie nam się to opłacało. A co, jeśli jednak zrezygnujemy kiedyś z produkcji? Męczy nas niepewność. W zasadzie nic nie można zaplanować. Uważam, że bez interwencji państwa, np. poprzez dopłaty do hodowli polskich tradycyjnych ras, wielu gospodarstwom będzie ciężko. Na razie utrzymujemy z tej produkcji dwie rodziny. Syn ma swoje dodatkowe dochody. Jak będzie dalej, tego nie wiem. Na pewno nie będę już inwestował w budynki czy sprzęt. To, co jest, musi na siebie zapracować.
Rozważał pan inne opcje – dopłaty do dobrostanu, tucz hotelowy?
Myślę o dobrostanie, ale nie wiem, czy się kwalifikujemy do takich dopłat. Muszę to sprawdzić i przeliczyć. Być może jest to jakaś opcja. Problemem jest to, że nie ma na ten temat rzetelnej informacji. Słyszę tylko, że w nowej perspektywie unijnej będą na to duże środki. Kwestia do przemyślenia. Jako hodowcy bardziej zależałoby mi na jakiejś formie wsparcia polskich ras. Walczymy o to razem z POLSUS-em, ale słyszymy od ministerstwa, że rasy pbz czy wbp nie do końca są lokalnymi polskimi rasami i że Komisja Europejska nie zaakceptuje dopłat podobnych do tych, które otrzymują rolnicy hodujący np. świnie rasy złotnickiej pstrej. Będziemy jednak na to naciskali. Jeśli chcemy mieć polską wieprzowinę dobrej jakości, to uważam, że państwo musi tu stworzyć bardziej stabilne warunki funkcjonowania takich gospodarstw, jak moje. Pytał pan wcześniej o ekonomikę. Bardzo oszczędzam, również na lekarzu weterynarii. Dbam o moje świnie. One nie są faszerowane antybiotykami. To powinno być również docenione na rynku. Co do tuczu hotelowego, to nie ma takiej opcji. Nie będę niczyim wyrobnikiem. Czytałem takie umowy. Żadnych praw, same obowiązki. Otrzymuję wiele propozycji tego typu, ale uważam, że nie jest to dobry model dla mnie. Bardzo sobie cenię swój dorobek i swoją niezależność.
Urbanowskiemu zależy na wsparciu polskich ras. Walczy o to razem z POLSUS-em.
Co najbardziej doskwiera obecnie?
Niewątpliwie ASF. Ta strefa trwa zbyt długo. Wokół mnie nie ma dużo lasów, a w tych, co są, nie ma już prawie dzików. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze strefy nie zniesiono. Przez to mam obniżony dochód, bo nie mogę sprzedawać materiału hodowlanego, a tuczniki odstawiam za niższą o kilkadziesiąt groszy cenę. Po drugie biurokracja. Przed odstawą muszę jeździć do Leszna, do powiatowej weterynarii, żeby oddać dokumenty. Dlaczego nie można tego zrobić, wysyłając maila? Czasami muszę jeździć dwa razy, a w jedną stronę mam 40 km. To są koszty i czas.
Andrzej Przepióra
fot. Przepióra, Kurek
Anna Kurek
<p>redaktor „top agrar Polska”, zootechnik, specjalistka w zakresie hodowli trzody chlewnej.</p>
Najważniejsze tematy