Mimo, że pod koniec lata zapowiadano, że już w październiku mogą ruszyć podwyżki, jednak niestety nic na to nie wskazuje, a pracownicy zakładów tracą nadzieję, że sytuacja się poprawi. Gdy prognozowano podwyżki, nie wzięto pod uwagę gigantycznej, przekraczającej 17% inflacji, wysokich kosztów transportu i przetwórstwa, które powodują, że finalny produkt - wołowina w sklepach krajowych i zagranicznych, po prostu jest droga i można śmiało powiedzieć, za droga i stać na nią coraz mniej osób.
- W tamtym czasie nikt nie wziął pod uwagę inflacji, która zżera nam i na zachodzie Europy budżety domowe. My możemy sobie rozmawiać o wysokich kosztach prowadzenia ubojni, kosztach rolników i surowca, nawozach, paszach i paliwie, ale koniec końców to konsument rządzi. A trzeba wziąć pod uwagę, że idzie zima i każdy będzie miał tych pieniędzy mniej. Przecież konsument nie kupi polędwicy za 180 zł/kg tylko sięgnie po kurczaka. Konsument już tego nie przełknie - mówi pracownik skupu z woj. warmińsko-mazurskiego. Jest niewielka szansa, że gdy na przełomie października i listopada wróci po miesięcznej przerwie ubój koszerny to być może rynek się ruszy. Jednak w branży czuć raczej markotny nastrój i wkradający się marazm.
Z zakupu rezygnują nie tylko konsumenci o cieńszym portfelu, ale i importerzy polskiej wołowiny, bo po pierwsze mogą kupić ją taniej na innych rynkach, a po drugie starają się korzystać z zapasów krajowych. Ceny energii, gazu i paliwa wiele zakładów doprowadzą na skraj bankructwa. Jednocześnie obniżyć stawek za bydło nie powinny, bo stracą producentów. Im mniejsza opłacalność, tym mniej rolników produkujących żywiec. Ktoś na tym straci - pytanie tylko - kto? Wszystko zależy od skali produkcji - zarówno zakładu i hodowców. Trzeba być dobrej myśli, że ceny już nie spadną, bo nastaną bardzo ciężkie czasy.
Ceny bydła: jesienny marazm. Zmieniają się prognozy...

