- Dlaczego ministrantki okazały się zbawieniem dla księdza?
- Gdzie ministrantki uczą się jak służyć do mszy?
- Dlaczego dziewczynki zdecydowały się na taką działalność?
Ministrantki zbawieniem dla księdza
Pojechałyśmy kiedyś do Dębia, to kilka kilometrów stąd, na zaproszenie. W tej parafii nie ma ministrantek, a akurat służy mój kuzyn. Kiedy zobaczyli nas w wejściu, nie mogli uwierzyć. Spodziewali się chłopaków w komżach – mówi Julia, która z kilkoma innymi koleżankami z wioski czeka na mnie przed kościołem pw. św. Anny i Jadwigi w Dębskiej Kuźni – parafii rzymskokatolickiej. Siadamy w bocznej, pachnącej starym drewnem kaplicy. Od głównej nawy oddziela ją wielka szklana ściana.
– Ksiądz proboszcz nie lubi, kiedy mszę zakłóca bieganie i krzyki dzieci. Dba, żeby inni mogli przeżywać liturgię. Rodzice tu się zwykle chowają. Zza szyby wszystko widzą i słyszą, a reszta może spokojnie się modlić – wyjaśnia, trochę żartując z księdza, Natalia Żurek, miejscowa organistka, absolwentka teologii i katechetka.
O wilku mowa, a wilk tuż, tuż. Ksiądz Marcin Kulisz nagle wyrasta spod ziemi. Na chwilę, bo mówi, że ma do wypompowania wodę z piwnicy po ostatniej ulewie. Mówię, że od kilku lat planowałam zrobienie materiału o dziewczynach ministrantkach i że chyba właśnie się udało. I jeszcze, że to coś, co wielu katolikom w Polsce nie mieści się w głowie. A na Opolszczyźnie, w katolickich kościołach, jest rzeczą zupełnie naturalną.
– Wie pani, gdyby nie one, byłbym, jak Pan Jezus, sam przy ołtarzu. To wyrosło z doświadczenia księży i rodziców, to czysto praktyczny pomysł. Zmiany w Kościele niemieckim miały miejsce pięćdziesiąt lat temu. Pojawił się tam problem ze służbą liturgiczną, z liczbą księży. U nas nieco później zarejestrowaliśmy te same problemy – opowiada ksiądz Marcin Kulisz.
Ministrantki jak "anioły"
W 1992 roku wyjechał do Niemiec do pracy na kilka miesięcy. Żeby podszkolić język i trochę zarobić. Tam pierwszy raz spotkał się z ministrantkami.
– Jakoś nigdy nie widziałem powodu, żeby ich nie było. Nie wydało mi się to w żaden sposób dziwne. Może dlatego, że bardzo lubię kobiety i dziewczyny. Mówię zresztą o każdej z nich „anioł”, bo są aniołami – i to nie przesada. Kiedy się je o coś prosi, wszystko – od początku do końca, bez instruowania – zrobią dobrze. Nie wiem, czy czasem nie radzą sobie przy tym ołtarzu lepiej od chłopców. Te niemieckie problemy ze służbą w kościele przyszły potem do nas. Na wioskach w dużych parafiach zaczęło brakować chłopców. Wiem, że jest pokolenie, dla którego nie do wyobrażenia jest dziewczyna przy ołtarzu. Ale mało kto wie, że ten trend zapoczątkował już Święty Jan Paweł II! Wie pani, religia, z samej nazwy, jest czymś, co wiąże. Dziewczyny przy ołtarzu jakoś szczególnie pokazują, że ta więź jest czymś większym i głębszym, niż by się wydawało. Ja się tej więzi od nich i jednocześnie dla nich uczę – wyjaśnia ksiądz Marcin, w biegu, bo woda w piwnicy czeka.
- Dziewczyny w komżach to na opolskiej wsi całkiem zwyczajny widok. Ksiądz Marcin Kulisz, proboszcz parfii w Dębskiej Kuźni, już nie wyobraża sobie służby liturgicznej bez dziewcząt
Młode ministrantki dostają wskazówki od starszych koleżanek
Pierwsza w parafii była Martyna. Jest ministrantką od dziewięciu lat.
– Zostałam nią jeszcze za poprzedniego proboszcza. Było za mało chłopaków i nie miał kto służyć. Ksiądz się zgodził. Zawsze chciałam być ministrantką. Zapisałyśmy się wtedy z koleżanką – wspomina Martyna.
– Kiedy mnie przyjmowano, była już Martyna i Daria. Zdecydowałam się dość spontanicznie. Nie wiedziałam, co będę robić – mówi Liwia.
Liwią zainspirowała się Julia, która zobaczyła koleżankę przy ołtarzu. Namówili ją też koledzy i mama. Wystarczyła jedna rozmowa z księdzem, żeby Julię można było oglądać w komży. Wirusy, jak wiadomo, po rodzinie roznoszą się wyjątkowo łatwo. Więc w krótkim czasie ministranckiego bakcyla połknęła też Ola, siostra Julii. Po kolejnej niedzielnej mszy w zachwyt nad służbą wpadła dziś jedenastoletnia Hania. Porozmawiała z księdzem Marcinem i zasiliła szeregi ministrantek. Trzy lata temu Liwia i Julia namówiły Monikę.
– Powiedziały, że brakuje ministrantek. Pomyślałam: „Spróbuję, może będzie fajnie”. Spodobało mi się – mówi Monika.
Założyć komżę to jedno. Ale jak nauczyć się, kiedy jaki ruch wykonać?
– Nowe ministrantki i ministranci przychodzą przed mszą i dostają od nas, starszych, wskazówki. Trochę tłumaczymy i ci nowi stoją z nami w szeregu, ale uczestniczą biernie, obserwują. Na przykład patrzą, jak zadzwonić na dzwonkach albo na gongu. Podczas kolejnej mszy wykonują jedną czynność. A z czasem coraz więcej – opowiada Julia.
Jak uderzyć w gong?
Martyna musiała nauczyć się wszystkiego podczas jednej tylko mszy, kiedy przysposabiał ją jej brat. Podczas kolejnego nabożeństwa służyła z koleżanką sama. I udało się, ale dziewczyny z Dębskiej Kuźni wiedzą, że to praktyka czyni mistrza.
– Kiedy pierwszy raz szłam z darami, wydawało mi się, że nie dojdę do ołtarza, prawie umarłam ze strachu – mówi Monika i dodaje, że bywa, że pomyłka zdarzy się nawet wytrawnej ministrantce.
– Zdarza się, że podamy nie tę ampułkę. Wino zamiast wody. Ale ksiądz wyciąga wtedy rękę w stronę właściwej. Czasem w ten sposób podpowiada. Albo kiedy idziemy z kolektą, czyli z koszykiem. To trudne, zwłaszcza teraz, kiedy ludzie siedzą rozproszeni. Czasem niezręcznie się tak do nich nachylać. Bo u nas zwykle ludzie podają sobie koszyk. Więc czasem boję się kolekty – mówi Julia, jakby opowiadała jakiś thriller.
Wszystkim siedzącym w ławkach czynności ministrantek i ministrantów wydają się łatwe i oczywiste. A tymczasem pomylić się można nawet przy uderzaniu w gong. Wystarczy uderzyć za lekko, za wysoko albo też za nisko. Pałeczka może się ześlizg-nąć i wtedy dźwięk też już nie ten. Albo też kiedy składa się korporał, czyli tę serwetkę, która ląduje po przeistoczeniu na kielichu. Kiedy o nią pytam, dziewczyny usiłują przypomnieć sobie jej łacińską nazwę. Nie udaje się, ale one się nie przejmują. Mówią, że czasem stosują własne nazwy, a ważniejsze jest, żeby wiedzieć, jak wszystkich akcesoriów użyć. A kiedy coś komuś spadnie na podłogę, też nie truchleją.
– Przecież nie robimy tego specjalnie. To się może wydarzyć. Bywa, że spadnie nam ręczniczek, kiedy idziemy z darami. Albo ampułka – opowiadają o sytuacjach, które mogą być nawet zabawne.
- Od lewej: Hania, Ola, Liwia, Monika, Julia, Martyna. Wszystkie traktują ministanturę jako z jednej strony pasję, z drugiej – służbę, w której w istotny sposób wzbogacają życie wspólnoty
Niesamowita przygoda, ale też wielka odpowiedzialność
Pytam, czy wszędzie w okolicy ministrantki to rzecz codzienna. Mówią, że dużo bardziej zrozumiała niż w innych częściach Polski, ale zdarzają się zabawne sytuacje.
– W Opolu pewien ksiądz prowadzi rekolekcje dla małżeństw – „Remont małżeński”. Na zakończenie jest msza, na którą zaprasza ministrantów. Pojechałam kiedyś z kolegą. Po mszy ksiądz wszedł do zakrystii i mówi: „Dziękuję wam, chłopacy”. A po chwili dostrzega mnie i krzyczy: „O Boże! Tu jest dziewczyna!”. Nie zauważył mnie – mówi z rozbawieniem Martyna.
Pytam dziewczyny, czy zareklamowałyby służbę przy ołtarzu innym w Polsce. Że to przecież niełatwe, bo czasem trzeba wstać przed szóstą, żeby zdążyć na mszę czy nabożeństwo. Że czasem nie mogą uczestniczyć w ulubionych zajęciach albo spotkaniach rodzinnych.
– To niesamowita przygoda. Poza tym uważamy, że nie jesteśmy gorsze od chłopców. Też możemy umacniać się w taki sposób w swojej wierze i też możemy wnieść coś do życia Kościoła – mówi z nieprawdopodobną dojrzałością Monika.
Natalia Żurek, organistka, dodaje:
– To, że ich jest tak mało, wymaga od nich olbrzymiej odpowiedzialności. Nie każdy się do tych obowiązków nadaje. A one są świetne.
Karolina Kasperek
Zdjęcia: Karolina Kasperek