Emilia uciekła z korporacji i znalazła sposób na rozwój rodzinnego gospodarstwa
Sok z kiszonych ogórków i kapusty. Zakwas z kapusty i buraków. Kiszone: czosnek, rzodkiewka, kalafior i kapuściane głowy. To wszystko w gustownych butelkach i słoikach wystawione w internetowym sklepie. Bo Emilia Sznajder z Karnic postanowiła z małego rodzinnego gospodarstwa uczynić firmę. Udało się jej to zrobić tak, by nie stracić nic z tego, co „domowe”, „swojskie” czy „rzemieślnicze”, a jednocześnie stać się małym przedsiębiorstwem. Widocznym dla konsumentów i promującym swoją markę.
Budowanie marki samego rolnika kluczem do rozwoju gospodarstw rodzinnych
– Wprowadziłam do naszej rodzinnej firmy budowanie marki, czyli elementy marketingu w małym gospodarstwie rolnym. To coś nowego na wsi. Rolnicy istnieją najczęściej jako mali, zaufani producenci, do których przyjeżdża pośrednik, kupuje od nich i skrzętnie pilnuje, by nie wydało się, od kogo nabywa dobrej jakości towar. Potem sprzedaje to pod swoją marką, zarabia. A rolnik dalej jest w przysłowiowym polu, zarabiając mniej i ponosząc wszelkie konsekwencje pracy „pod chmurką” – mówi Emilia.
Do Pracz w Dolinie Baryczy ze Stanisławowa na dawnych Kresach przyjechali po wojnie dziadkowie Emilii. Czasem opowiadali o rodzinnej wsi, choć wydarzenia z tamtych czasów były bardzo bolesne. Ale w innych opowieściach dużo było o dziadkowej miłości do drewna. Dziadek Stefan był z zamiłowania stolarzem – robił taboreciki, kołyski, biurka, miał swój zakład. I kiedy osiedlili się w Praczach, okazało się, że jakoś dużo ma zamówień na dębowe beczki. Nawet na 300 rocznie.
Z Kresów do Królestwa kiszonek
– Po latach, kiedy już interesowałam się zdrowym odżywianiem i poznawałam tradycje regionu, odkryłam niezwykłą historię. Dolina Baryczy była niemiecka do drugiej wojny światowej. Okazało się, że Niemcy już w 1897 roku sporządzili mapę kulinarną Niemiec. Na niej Dolina Baryczy była oznaczona wielką beczką z napisem sauerkraut. 50 lat później w miejsce, w którym królowały kiszonki, przeprowadził się Stefan Sznajder ze Stanisławowa, w którym od pokoleń kultywowało się tradycję kiszenia. Uznaliśmy to za znak – opowiada Emilia.
Dziadkowie zaczęli uprawiać warzywa, głównie kapustę i ogórki. Któregoś roku szczególnie obrodziły. Pod ręką było trochę beczek, więc Stefan i Zofia stwierdzili, że zakiszą warzywa na sprzedaż. Stefan wykopał za domem staw do topienia beczek na zimę. Żeby zimą kapusta w stodołach nie zamarzała, beczki lądowały na dnie stawu, gdzie warzywo miało bardzo niską, ale wciąż dodatnią temperaturę. Dębowe beczki pod wpływem wody puchły i robiły się szczelne, więc kiszenie przebiegało bez zakłóceń.
Na kulinarnej mapie Niemiec już w XIX wieku Dolina Baryczy opatrzona była rysunkiem beczki do kiszenia.
Ze szkoły w grządki
– Synowie dziadków, Jan i Włodzimierz, mój tata, spędzili dzieciństwo w grządkach. Rok 1962 uznajemy za początek naszego bardziej zawodowego kiszenia – mówi Emilia.
Jej rodzice zamieszkali w niedalekich Karnicach. Natura wyznaczała rodzinie rytm dnia. Dla Emilii najwspanialszym miesiącem był wrzesień, kiedy szła do szkoły. Z warzywami musiały wygrać książki, a nauka była odpoczynkiem. Za to rozdanie świadectw oznaczało ruszanie w ogórki, bo właśnie zaczynał się sezon. I trwał przez całe wakacje.
Mimo to kiszony smak nigdy się jej nie znudził. Pamięta codzienny kurs po kapustę na surówkę. Ekstazą było zanurkowanie w beczce, a potem picie wielkimi haustami soku. Ale Emilia była przekonana, że to nie kapusta będzie jej przeznaczeniem.
Mordor bez nieba
– Dobrze się uczyłam. Praca w polu nauczyła nas sumienności i cierpliwego czekania na efekty. Byłam w liceum o profilu menedżerskim. Z tatą robiliśmy kiedyś rytualny niedzielny obchód po polach. Powiedział: „Emilko, ty się nie przejmuj maturą. Możesz nawet jej nie zdać. Patrz, ile ogórków! Zawsze będziesz miała co robić!” – wspomina.
Rodzina Sznajderów przed domem, w którym zamieszkali dziadkowie Stefan i Zofia. Emilia z Jarkiem i córkami stoją jako pierwsi z lewej
Zdała maturę, a potem uciekła do miasta. Skończyła Akademię Ekonomiczną we Wrocławiu. Była jedną z najlepszych studentek. Uczestniczyła w konkursach, które organizowały korporacje, podróżowała, pracowała w Hiszpanii, na Węgrzech. Kiedy wystartowała do pracy w jednej z najlepszych światowych firm audytorskich, w konkursie, do którego stanęły dwa tysiące chętnych, zakwalifikowała się jako jedna z ośmiu osób. Wśród nich był jej przyszły mąż. I ona, i Jarek pochodzili z gospodarstw. Emilia co tydzień była w innym mieście, innym hotelu. Ale ci, do których przyjeżdżała, się nie cieszyli. Bo kto cieszy się na kontrolę? Odeszła i na chwilę jeszcze wylądowała w firmie w słynnym warszawskim Mordorze.
– Poczułam, że zaraz oszaleję. Że tęsknię za nieruchomym obrazem za oknem i wiejskim niebem. Kupiliśmy w środku Warszawy ogródek działkowy. Zasadziliśmy ogórki, cukinie, pomidory. Jeszcze chwilę wytrzymaliśmy w stolicy i postanowiliśmy przeprowadzić się do spokojniejszego Wrocławia – opowiada.
To moja kapusta!
– Z Warszawy wypchnęło mnie coś jeszcze. Tam po raz pierwszy w życiu ja, Sznajderka, musiałam kupić nie swoją kapustę. Sprzedający twierdzili, że domowa, a ja nie mogłam jej przełknąć. Zadzwoniłam do mamy i zapytałam, co słyszy, kiedy prawie za bezcen sprzedaje naszą kapustę pośrednikowi. „Że za drogo, że dlaczego nie taniej”. Powiedziałam jej, że nie mają pojęcia, jaki mają skarb, i że on musi mieć cenę. Zaczęłam rzucać hasła: „Sprawdź swoją konkurencję”, „Dowiedz się, czym handlujesz”, „Bądź pewny swojego produktu, jesteś wyjątkowy!”. Nasza kapusta była sprzedawana z beczki stojącej na zapleczu. Klient widział tylko foliowy woreczek. Nie znał naszej marki, nie mógł ani się do niej przywiązać, ani jej cenić. Zaprojektowałam plakaty do sklepów, zamówiłam etykiety i specjalne woreczki – opowiada o rewolucji w Karnicach Emilia.
Rodzice nie podchwycili pomysłu, a tymczasem ona trafiła do pierwszego wrocławskiego warzywniaka. Zapytała o kapustę. Sprzedawca najpierw podał pierwszą lepszą, a potem zaprosił na zaplecze, pokazał beczkę i przyznał, że ta z beczki od lat robi furorę. Że przed świętami sprzedaje kilka ton, a kapusta słynie na okolicę. Dał odrobinę na spróbowanie, a Emilia na to: „Ma pan moją kapustę, poznam jej smak na końcu świata”. Wtedy obudziła się w niej prawdziwa „kiszona Sznajderka”.
– Odbiorca dawał naszej kapuście swoje etykiety. Po prostu zajął się tym, o co myśmy nie zadbali. A ja postanowiłam wtedy, że już nie wrócę do finansów i raportów robionych po nocach. Że chcę zająć się dziećmi i kiszeniem. Powiedziałam rodzinie, że czas wyjść z pola i zacząć o sobie opowiadać. O naszym dziedzictwie, produktach. Zaprojektowałam stronę internetową, założyłam profil na Facebooku. A mąż zaraził się tym tak bardzo, że przez rok wstawał o czwartej, rozwoził po Wrocławiu kapustę, a potem przebierał się w garnitur i do wieczora był dyrektorem w dużym banku – wspomina Emilia.
Zabawa w szkole kiszenia
W 2016 roku wrócili na dobre do kiszonek. Mają poczucie, że prowadzą biznes etyczny i wspierający zdrowie. Stosują naturalne nawozy.
– Jesteśmy autentyczni. Klientom mówię: „Kalafiorów nie ma, zżarły nam sarny” albo: „Rzodkiewki? Jeszcze nie ma, a nie zakiszę sprowadzonych z Hiszpanii”. Przed kamerą nie boimy się pokazać pola z chwastami – opowiada o swojej pasji.
Z mężem uwielbiają kabaret Hrabi. Kiedyś przesłali im swoje kiszonki. I pojawiły się na kanale „Kuchnia z Bajerem”, w którym jeden z członków kabaretu gotuje. Od pięciu lat w ostatni weekend sierpnia organizują w swoim gospodarstwie „Ogórkorwanie”. Pod koniec sezonu zostaje tona ogórków, ale koszt ich zerwania przekracza zyski. Dlatego zapraszają chętnych do zrywania dla siebie i kiszenia. Na imprezie pojawiają się nawet dwa tysiące ludzi. Towarzyszy jej jarmark produktów lokalnych z Doliny Baryczy. Podczas imprezy w strefie zabaw dla dzieci nie ma waty cukrowej, naleśników z nutellą czy dmuchańców, jest za to foodtruck z lodami ogórkowymi i arbuzowymi, tor przeszkód z trzydziestu balotów słomy, słomiany labirynt, kukurydziane pole do zabawy w chowanego i strefa ogórkowego SPA z hamakami. Koła gospodyń sprzedają swoje produkty.
Póki co Emilia z rodziną mieszkają we Wrocławiu, a ona i Jarek dojeżdżają codziennie do pracy w Karnicach. Ale właśnie kupili stare gospodarstwo w sąsiedztwie Karnic i myślą o przeprowadzce. W zeszłym roku ruszyli ze sklepem internetowym, w którym oprócz zakwasów z buraków, kiszonej kapusty i ogórków proponują m.in. kimchi polskie, które robią z kapust białej i czerwonej kiszonych w całych główkach, kiszoną rzepę i marchew.
Do kiszenia używają soli kłodawskiej – tak samo bogatej i starej jak himalajska. Wodę biorą ze złóż Doliny Baryczy, pod którą mieści się olbrzymie podziemne jezioro. Od sąsiadki hodującej konie dostają obornik koński, odpłacając nadwyżką marchwi. Wytłoki po bobie czy przerośnięte ogórki oddają sąsiadce, która ma kury, i w zamian dostają kurzy obornik. Od dwóch lat robią też warsztaty kiszenia dla szkół.
– Przyjeżdża autokar dzieci na cały dzień. W świetlicy wiejskiej robimy surówki, degustacje, instruktaż kiszenia. Każde dziecko wraca z własnym słoikiem. Potem wychodzimy na pole i wykopujemy ziemniaki. To dla dzieci niesamowite przeżycie. Wydaje się, że łatwiej dziecko zachwycić słodyczami niż kiszoną kapustą. Ale kiedy zrobimy z tego przygodę w polu, dzieciaki są szczęśliwe. Rodzice też, a my mamy w tydzień zapełniony kalendarz na przyszły rok – kończy Emilia.
Zakisić można i ogórki, i paprykę, i nawet kalarepę. Sznajderowie są w tym mistrzami.
Karolina Kasperek
Fot. Marcin Skiba
Karolina Kasperek
redaktorka "dział "Wieś i Rodzina"
Karolina Kasperek w "Tygodniku Poradniku Rolniczym" prowadzi dział "Wieś i Rodzina". Specjalizuje się w tematach społecznych, w tym poradach dla KGW.
Najważniejsze tematy