Z artykułu dowiesz się
- co to jest mobilny dój?
- jaka jest oferta na krajowym rynku usługi mobilnego doju?
- ile kosztuje usługa mobilnego doju?
- co dodatkowo podczas wizyty w gospodarstwie oferują mobilni dojarze?
- jak zamówić usługę mobilnego doju?
Z artykułu dowiesz się
Kilkakrotnie poruszaliśmy na łamach naszego miesięcznika temat dojarzy mobilnych. Okazuje się, że przez ostatnie parę lat biznes w kraju się rozwija, ale nadal jest w powijakach w porównaniu z naszymi zachodnimi sąsiadami. Praca nie jest łatwa, a pracowników w gospodarstwach ubywa. Krowy mleczne to nie bułka z masłem, ale bardzo ciężka praca, wymagająca poświęceń. Jednak czy hodowca faktycznie musi rezygnować z urlopu i wesela przyjaciół na drugim końcu Polski? Niekoniecznie, bo okazuje się, że nawet obcym osobom można zaufać, a te dopilnują krów i cieląt, a rolnik zabawi się i wypocznie. Na rynku jest już kilka firm, oferujących takie usługi. Jak to wygląda w praktyce? Pokażemy świetne przykłady dobrze prosperujących biznesów z dwóch odległych o kilkaset kilometrów regionów.
– Pewnego piątkowego popołudnia siedzieliśmy z przyjaciółmi i rozmawialiśmy o pracy. Wtedy wymyśliłam, że zostanę mobilnym dojarzem. W tym samym dniu zrobiłam stronę na Facebooku. Niedługo później zadzwonił pierwszy telefon, potem drugi i posypały się kolejne. Tak się to zaczęło – wspomina Ola Miguła, właścicielka firmy Milk & Drive w Orzeszu w woj. śląskim. Opowiada, że całe życie pracowała w korporacjach, a na wakacje jeździła do gospodarstw w różnych krajach. Doić nauczyła ją babcia. Przy zwierzętach pomagała w każdej wolnej chwili.
– Potem dostałam pracę w zakładzie aktywności zawodowej przy ośrodku dla osób niepełnosprawnych w różnym stopniu zaawansowania. Jest tam obora z 20 krowami. Tam się zresztą poznałyśmy z Justyną. Dodatkowo, pracując w korporacji, zdobyłam tytuł technika weterynarii – opowiada Ola o zyskaniu współpracownika – Justyny Filipiak.
Firma działa równo od dwóch lat, a dziewczyny jeżdżą po całej Polsce. Skupiają się na województwie śląskim i na województwach przylegających. Jednak jeśli pojawi się propozycja pracy na drugim końcu Polski, także jadą.
– Chcemy, żeby ta działalność stała się naszym głównym źródłem dochodu. Teraz obie pracujemy na etacie, zmieniamy się, a czasami jedziemy razem, jeśli gospodarstwo jest większe – tłumaczą dziewczyny. Przeważnie do gospodarstw jeżdżą wspólnie, ale niekiedy zdarza się, że muszą jednocześnie obsłużyć dwa gospodarstwa, wtedy się rozdzielają. Pozwala im na to zdobyte doświadczenie.
W innych europejskich krajach mobilnego dojarza można zatrudnić praktycznie w każdym gospodarstwie. W Polsce osób zajmujących się tą działalnością jest naprawdę garstka, więc konkurencji na rynku nie ma zbyt wiele.
– W całej Europie jest to już tak popularne, że chyba bardziej nie może być. Tylko w Polsce jest tak mało znane. Przeglądamy Internet i ogłoszenia, ludzie coraz częściej szukają takich osób. Hodowcy zaczynają się budzić, że można gdzieś wyjechać, czy pójść na rodzinną imprezę. Wiem o tym, że ta konkurencja nie będzie tak rosła, bo to nie jest łatwa praca. Jednak trzeba się spakować i np. wyjechać na tydzień, prawie każdy weekend latem jest zajęty. Jest to olbrzymi stres. Nie znamy ludzi, gospodarstwa, krów i nie wiemy, jak tam będzie – tłumaczą dziewczyny. Wymieniają, że najwięcej zastępstw jest latem. Zaczyna się w maju, a pracy jest dużo aż do października.
Nic innego, jak to, co hodowca robi na co dzień, a niekiedy nawet więcej.
– Zapewniamy kompleksową usługę, poza mieszaniem wozu paszowego. Paszę możemy zadać ręcznie. Doimy krowy, poimy cielęta, zadajemy paszę krowom i młodzieży, zdarza się, że inseminujemy i cielimy krowy, dościelamy stanowiska, wyrzucamy obornik. Jeżeli krowy mają na stałe wprowadzone jakieś leczenie zalecone przez lekarza weterynarii, to je kontynuujemy – mówi Justyna.
W przypadku firmy Milk & Drive stała stawka odnosi się jedynie do liczby krów, a więc jednokrotnego podłączenia krowy do dojarki. To kwota od 10 do 12,5 zł od krowy, reszta jest kwestią dogadania i ustalenia szczegółów.
– Wszystko zależy od tego, ile jest cieląt. Jeśli jest tylko kilka sztuk, to pojenie jest w cenie doju. Jeżeli gospodarze wyjeżdżają np. na tydzień, wtedy staramy się zejść ze stawki – wymieniają dziewczyny. Przygotowują wstępną wycenę, zbierając konkretne dane – miejsce, aby obliczyć koszty dojazdu, liczbę krów dojnych, system udojowy, liczbę cieląt do pojenia, liczba młodzieży, czy są jakieś dodatkowe prace, np. dościelenie, uprzątnięcie.
– Staramy się także, żeby gospodarz zapewnił nam na ten czas nocleg – tłumaczą i dodają, że zwykle przyjeżdżają na jeden lub dwa udoje, zanim gospodarze wyjadą, żeby zapoznać się z właścicielami, ze stadem, z systemem higieny przedudojowej i po udoju, żywieniem i leczeniem.
Jak to w życiu bywa, nie wszystko możne przewidzieć, więc zdarzają się wycielenia, trzeba zająć się cielęciem czy krową.– Największe stado, które obsługiwałyśmy, liczyło 100 krów. Większość to gospodarstwa, gdzie jest od 15 do 60 krów. Czasami zdarza się, że się nie dogadamy z gospodarzem co do liczby zwierząt. Kiedyś była taka sytuacja, że zamiast kilku cieląt było 30 sztuk. Miał być szybki szpil (mecz/rozgrywka w gwarze śląskiej – przyp. red.), a okazało się, że pojenie cieląt zajęło więcej czasu niż dój krów – śmieją się dziewczyny.
W każdym biznesie największą satysfakcję wywołuje zadowolenie klientów, tym bardziej takich, którzy mogą pierwszy raz od wielu lat wyjechać na urlop.
– W lipcu byłyśmy w woj. świętokrzyskim. Rolnicy byli na weselu. Gdy wrócili, to byli tak zadowoleni, że zarezerwowali kolejny termin na przyszły rok. Byli przeszczęśliwi, mogli się wybawić i wypocząć, nie wracać na popołudniowy dój. Niedawno wróciłyśmy z woj. wielkopolskiego, a hodowcy po powrocie wysłali nam bardzo długą, miłą wiadomość, że następnym razem skorzystają z naszych usług, kiedy będą chcieli wyjechać na krótki urlop. Wróciłam niedawno z gospodarstwa, gdzie gospodarze byli na 5-dniowym urlopie. W tej oborze byłam już rok temu na zastępstwie. Poza tym mamy też w swojej okolicy stałych klientów, którzy dzwonią i rezerwują terminy – mówi z satysfakcją Ola Miguła.
Podkreślają, że na razie nie zamierzają nikogo zatrudniać. Chcą pracować we dwie, żeby nie stwarzać ewentualnych problemów hodowcom i sobie. – Poza tym, gdzie mamy znaleźć kogoś, komu możemy zaufać i wpuścić do gospodarstwa? Jak jedziemy do gospodarstwa, chuchamy na każdą krowę, bo wiadomo, że zapalenia wymion szaleją i trzeba o to odpowiednio zadbać. Trzeba robić wszystko tak jak hodowca i żeby nie stresować niepotrzebnie krów. Chcemy mieć jak najwięcej wyjazdów i zleceń, tak żebyśmy mogły się utrzymywać tylko z tej działalności – mówią i zaznaczają, że w promocji ich działalności pomaga lokalny ODR, zapraszając firmę Milk & Drive na rolnicze eventy.
Znakomicie w takich sytuacjach działa także Facebook oraz droga pantoflowa pomiędzy hodowcami, którzy polecają sobie usługi mobilnych dojarzy.
– Hodowcy początkowo się dziwią. Mobilny dojarz – kobieta? No tak, kobieta, mówimy, a potem dzwonią kolejny raz i już wcale nie wyglądają na zdziwionych, a raczej zadowolonych i zrelaksowanych – dodają Ola i Justyna. Działalność się rozwija, dając satysfakcję właścicielkom firmy, a także hodowcom.
Szymon Tymiński rozpoczął świadczenie usługi mobilnego doju blisko 4 lata temu, kiedy nie było to zbyt popularne. Ma wiedzę praktyczną do wykonywania tej pracy, gdyż jest technikiem weterynarii, a jego rodzice utrzymywali krowy mleczne, więc chcąc nie chcąc, sporo się nauczył.
– Wszystko zaczęło się od potrzeby zarobienia dodatkowych pieniędzy. Usłyszałem, że w Polsce pojawił się taki trend, że inne osoby prowadzą taką działalność, np. podczas wesel gospodarzy. Pomyślałem, że to dobry sposób na dorobienie w weekendy. Przebywam cały czas z krowami i mam doświadczenie – mówi Szymon Tymiński.
Postanowił wykorzystać potencjał i lukę w rynku. Zaznacza, że początkowo jeździł do znanych hodowców i obór, gdzie bywał na próbnym udoju jako zootechnik, a potem informacje o takiej usłudze w regionie rozeszły się drogą pantoflową. Obsługuje cały kraj, jednak najwięcej zleceń ma na Mazowszu i Podlasiu.
– Rozkręcało się powoli, a z czasem trafiało do mnie coraz więcej hodowców z polecenia innych. Rolnicy chcieli, żeby zastąpić ich w oborze najczęściej podczas rodzinnych imprez, jak wesela, chrzciny. Teraz mam wielu klientów regularnych, którzy korzystają z usługi przy każdej okazji. Na przykład w październiku miałem zajęte wszystkie weekendy. W listopadzie mam dwa wolne terminy, a kalendarz na przyszły rok zaczyna się zapełniać – wymienia Tymiński. Najwięcej zleceń jest latem, sezon zaczyna się w kwietniu.
Nie narzeka na nadmiar konkurencji. Zaznacza, że nawet jeśli ktoś nowy pojawi się na rynku, to szybko rezygnuje. Jest to jednak wymagająca, odpowiedzialna praca i uwiązanie.
– W oborach powyżej 50 szt. biorę pomocnika, a w mniejszych radzę sobie sam – dodaje. W ofercie Tymińskiego są zarówno wyjazdy kilkudniowe, jak i pojedyncze doje. Każda usługa jest nieco inna i wymaga odpowiedniego przygotowania.
Zanim ruszy do pracy w gospodarstwie, ustala z właścicielem zwierząt szczegóły dotyczące stada – ile krów jest dojonych, ile otrzymuje antybiotyk, ile jest cieląt oraz jaki jest typ obory i hali udojowej. Tak samo często pojawiają się obory wolnostanowiskowe, jak i uwięziowe. Hodowca podaje koszt podstawowy – 10 zł/krowy, a reszta jest ustalana indywidualnie, w zależności od dojazdu oraz czynności, których dodatkowo życzy sobie rolnik.
– Jeśli trzeba, poję cielęta, podaję przepisane przez lekarza weterynarii preparaty, rozdaję paszę, czyszczę stanowiska, dościelam. Odbieram też porody. Jedyne czego w zastępstwie rolników nie robię, to nie inseminuję – wymienia hodowca.
Dzień przed pierwszym samodzielnym dojem Tymiński jedzie do gospodarstwa, spisuje, jak hodowcy składają dojarkę, jak ją myją, przygotowują krowy do doju, czy używają dippingu. Zaznacza na liście, które krowy są zasuszone, które muszą być wydojone do konwi, czy muszą otrzymać leki. – Działam według instrukcji rolników. To duża odpowiedzialność – mówi zootechnik.
Obecnie najczęściej o pomoc proszą gospodarstwa powyżej 30–50 szt., ale coraz częściej pojawiają się większe.
– W tym roku było kilka powyżej 100 krów – dodaje zootechnik.
Tymiński podkreśla, że najbardziej lubi pracować w hali udojowej typu bok w bok, jednak zaznacza, że praca zarówno w hali udojowej i przy dojarce przewodowej nie sprawia problemów.
– W uwięziówce z dojarką przewodową nie jest źle, dopóki wszystko działa, jest odpowiednie ciśnienie, a aparaty udojowe trzymają się jak należy – dodaje Szymon. Na pracę nie narzeka, jednak uważa, że trzeba być ostrożnym, ustalać wszystkie szczegóły przed rozpoczęciem pracy, bo sytuacja może się różnie potoczyć.
Mimo zleceń, które wpadają od znajomych osób lub z polecenia, Tymiński prowadzi aktywnie profil na Facebooku, gdzie można obserwować pracę z kolejnych wyjazdów, co stanowi dodatkową formę reklamy.
Dorota Kolasińska
<p>redaktor portalu topagrar.pl i działu top bydło, zootechnik, specjalista w zakresie hodowli bydła mięsnego i mlecznego</p>
Najważniejsze tematy